022. Misja
- Masz
na myśli, że Shuri zniknie na dobre?
Pytanie zadane przez Shuuheia odbijało się
echem w moich myślach, a obraz Shion potwierdzającej to skinieniem
głowy nie chciał zejść mi z oczu. Wyjaśniła się sprawa, która dręczyła
mnie najbardziej od jakiegoś czasu. Ale co z tego, skoro jej miejsce
zajęło coś zupełnie innego, zdecydowanie gorszego?
Shuri przestanie istnieć. Tak po prostu. Zniknie
z dnia na dzień. Jej umysł przejmie potwór, nad którym nie będzie mieć
kontroli i co gorsza, nie będzie to już to samo dziecko, które uważa mnie
za swoją siostrę.
To mogło się wydawać rzeczą kompletnie
nieprawdopodobną. Wyjętą z jakiejś powieści fantasy, albo raczej z horroru.
Coś takiego nie miało prawa dziać się w rzeczywistości. Mimo to, i tak
w to wierzyłam, bo nie potrafiłam w żaden sposób zaprzeczyć temu, co
działo się z Shuri. Zmiana koloru tęczówek z neutralnie szarego na
wściekle czerwony, powodująca przeobrażenie jej osobowości była czymś
surrealistycznym, a jednak jak najbardziej prawdziwym.
Leżałam na futonie, wpatrując się bezmyślnie
w sufit. Czułam się strasznie pusta w środku, jakbym została
opróżniona ze wszystkich uczuć. Nie miałam siły się ruszyć. Zupełnie, jakby
ktoś pozbawił mnie możliwości poruszania się. Wszystko wydawało mi się
beznadziejne i niepotrzebne. Usłyszałam jak drzwi od mieszkania rozsuwają
się. Nie musiałam nawet wychylać głowy z pokoju, od razu wiedziałam, że to
Shuuhei. Zakryłam głowę poduszką, kiedy podszedł bliżej.
- Idź sobie – wymamrotałam.
Odpowiedziało mi milczenie. Musiał stać w miejscu,
bo kroki ucichły na dobre. Nagle, jakaś nieznana mi siła zabrała poduszkę.
- Zostaw mnie.
Wyrwałam mu z ręki poduszkę i przekręciłam
się na bok.
- Nie wygłupiaj się.
- Ja wcale się nie wygłupiam. – Wtuliłam twarz
w miękki materiał. – Po prostu lada dzień stracę siostrę. Nie mam zamiaru
skakać z radości.
Nie oczekiwałam od niego żadnej odpowiedzi.
Wystarczyło, żeby po prostu zostawił mnie samą. Chyba, że znał sposób na to, by
wszystko wróciło do normy.
- Przykro mi, Makoto – wyszeptał. W tonie
jego głosu wyraźnie dało się słyszeć rezygnację.
Poczułam się, jakby jakaś obręcz ścisnęła
moje serce. Czyli tylko tyle miał mi do powiedzenia w tej chwili? Jakby
stracił już resztki nadziei i chciał się poddać. Zawsze pomagał mi wyjść z najgorszego
bagna. Motywował mnie do działania, kiedy wydawało mi się, że nic się nie da
zrobić. Dlaczego tym razem musiało być inaczej?
*
Szare niebo skutecznie zniechęcało do
wychodzenia dzisiejszego dnia z domu. Drzewa targane przez porywisty
wiatr, wydawały się mówić: „zostań dziś w łóżku, nie ma sensu wychodzić”.
Chętnie posłuchałabym tej rady, jednak nie mogłam zlekceważyć swoich
obowiązków. Chociaż pogoda sprawiała, że odechciewało się wszystkiego, to nie
stanowiło to żadnej przeszkody, przed wyznaczeniem przez panią kapitan misji.
Na ostatnich zebraniach kapitanów i vice
kapitanów była mowa o Arrancarze, o którym wspominała Morimi Shion.
Ustalono, że przemieszczał się w głąb dwunastego okręgu zachodniego
Rukongai i trzeba go jak najszybciej pojmać, albo nawet zabić, jeśli
zajdzie taka potrzeba. Co ja miałam wspólnego z tą misją? Oczywiście
zostałam wybrana do pięcioosobowej grupy, w skład której wchodzili
Shuuhei, Lucas, Rangiku i Renji. Wybór tych osób nie był przypadkowy i maczała
w tym palce kapitan Ayami, która wciąż wątpiła w intencje Lucasa.
Nie podobało mi się to, że miałam opuścić
Seireitei na czas bliżej nieokreślony i zostawić Shuri całkiem samą.
Wolałabym zostać w Seireitei i obmyślać plan jak jej pomóc, bo nie
wierzyłam w to, że nie biło sposobu, by pozbyć się Piekielnego Kwiatu. Nie
mogłam nawet powołać się na to, że miałam zupełnie inne obowiązki, bo to
właśnie walka z Pustymi była głównym powołaniem Shinigami.
Jako miejsce zbiórki wyznaczona była główna
brama, prowadząca do pierwszego okręgu Rukongai. Dotarłam tam, jako ostatnia.
Shuuhei opierał się o mur, ze skrzyżowanymi rękoma na piersi. Ostatnio
niewiele rozmawialiśmy. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że celowo mnie unikał,
żeby tylko nie rozmawiać o Shuri. Próbowałam trzymać się tego, co
powiedział mi przed rozprawą Renji, ale coraz trudniej było mi uwierzyć w to,
że Shuuhei również się o nią martwił.
- Nareszcie jesteś – przywitał mnie jego
chłodny ton.
Tak naprawdę nie wiedziałam, o co mu
chodziło. Nie był typem człowieka, który odwracał się od problemów, jeśli te
pojawiały się na horyzoncie. Dlaczego więc jego nastawienie zmieniło się tak
nagle po tamtej rozmowie z Morimi?
Bez zbędnych komentarzy vice kapitanowie
zgodnie stwierdzili, że możemy ruszać. Strażnicy otworzyli bramę, by cała grupa
mogła ją przekroczyć.
O zmierzchu, drugiego dnia wędrówki,
dotarliśmy na granicę dziesiątego okręgu Rukongai. Nie rozbijaliśmy obozu.
Zależało nam na czasie a składanie namiotów przed dalszą wędrówką znacznie
by nas opóźniło. Renji rozpalił ognisko, wokół którego zebraliśmy się wszyscy,
żeby omówić plan działań na jutro.
-
Według naszych obliczeń, Arrancar powinien dotrzeć
niedługo do piętnastego okręgu – oznajmiła Rangiku, rozkładając na ziemi mapę
Rukongai.
-
Wygląda na to, że się nie spieszy, co jest dla nas
korzystne – zauważył Renji.
-
Albo coś kombinuje – stwierdził Shuuhei.
-
Tak czy inaczej, jesteśmy na dobrej drodze do
schwytania go – podsumowała Rangiku. – I jak tak dalej pójdzie, to już
niedługo wrócimy do Seireitei.
Słuchałam ich
rozmowy, wpatrując się w roztańczone płomienie. Myślami tak naprawdę byłam
w Seireitei. Nie zdążyłam powiedzieć Shuri o tym, że wyruszam na misję i to
nie dawało mi spokoju. Bałam się, że mogła pomyśleć, że ją opuściłam, dlatego
liczyłam na to, że misja skończy się naprawdę szybko.
Poczułam
czyjeś ramię, oplatające mnie w talii. Podniosłam wzrok i okazało
się, że to Lucas jest niebezpiecznie blisko mnie. Spojrzał na mnie kątem oka.
-
Ty już przestań się tak zamartwiać.
-
Nie rozmawiajmy o tym, proszę cię – ucięłam
prędko.
Szanowałam
troskę jego i wszystkich, którzy wiedzieli o sytuacji, w której
znalazła się Shuri, ale naprawdę miałam dość pocieszania.
Lucas
przyciągnął mnie do siebie. Oparłam głowę na jego ramieniu. Kątem oka
zauważyłam, że Hisagi przygląda się nam uważnie. Nie mogłam się pozbyć dziwnego
wrażenia, że w jego wyrazie twarzy widziałam złość. Chociaż wydało mi się
to niezmiernie dziwne, to starałam się tym nie przejmować. Nie chciał ze mną
rozmawiać. Co prawda nie powiedział mi tego wprost, ale wyczułam to. Unikał
kontaktu wzrokowego i odzywał się do mnie tylko wtedy, kiedy to było
konieczne. Nie chciał mieć z tym do czynienia? W porządku. Jakoś sobie
poradzę sama.
Przestałam na chwilę zastanawiać się nad
sprawą z Piekielnym Kwiatem i pomyślałam o Lucasie. Mamy do
schwytania Arrancara, a przecież on sam jest przedstawicielem tej rasy.
Był świadkiem śmierci swoich towarzyszy i prawdopodobnie niedługo po raz
kolejny tego doświadczy. Jak się czuł ze świadomością, że musi walczyć ze swoim
pobratymcem? Chciałam zadać mu takie pytanie, jednak czułam, że będzie to
niezbyt taktowne.
- Przykro mi Lucas – wyszeptałam.
- Za co? – zapytał wyraźnie zdziwiony.
- Za to, że musisz tu teraz być – odparłam. –
W końcu naszym celem jest Arrancar, a ty musisz z nim walczyć.
Wzruszył ramionami. Zdziwiła mnie jego
obojętność, która z pewnością nie była udawana.
Nie wiedziałam, czy coś z tego
rozumiałam. Zabrzmiało to tak, jakby los innych Arrancarów już się dla niego
nie liczył. Tylko dlaczego? Przecież wciąż był jednym z nich i przynależność
do Trzynastu Oddziałów Obronnych tego nie zmieni. Wydawało mi się, że pomimo
tego, że mu pomogłam tamtego dnia, to nigdy nie zdecyduje się na walkę z przedstawicielami
swojej rasy. Co takiego tak naprawdę miało miejsce tamtej nocy w Hueco
Mundo, że on nie chciał mieć z Pustymi nic wspólnego?
Obserwowałam, jak płomienie zachłannie
pochłaniały drewno w ognisku i wtedy to poczułam. Reiatsu Arrancara.
Weiss gwałtownie poderwał się z miejsca.
- Jest blisko – oznajmił.
- Taa – mruknął Shuuhei, chwytając za rękojeść
Kazeshini.
Podniosłam się z miejsca i umiejscowiłam
Zanpakutou za obi.
-
Tego nie przewidzieliśmy – zauważył Renji.
Energia duchowa była w dalszym ciągu
wyraźnie wyczuwalna. Zebraliśmy się w zwartą grupę, stojąc plecami do
siebie. Tak na dobrą sprawę, to nikt się tego nie spodziewał. Ciężko było o jakieś
logiczne wytłumaczenie pojawienia się tutaj Arrancara. Wyglądało na to, że albo
raporty zawierały błędne informacje, albo sam poszukiwany z niewiadomych
przyczyn ruszał na spotkanie z nami.
-
To może
być pułapka – ostrzegł Lucas.
Zrobił to tak niespodziewanie, że aż się
wzdrygnęłam. Odwróciłam głowę w jego stronę i dostrzegłam, że Shuuhei
spojrzał na niego kątem oka.
-
Też tak
sądzę.
Liście pobliskich krzewów poruszyły się.
Złapałam za rękojeść Hebimizu i dosłownie sekundę później zerwał się
gwałtowny podmuch wiatru. Wszystko zdawało się dziać w zwolnionym tempie.
Poczułam, jak coś rozcina mi policzek, usłyszałam szczęk mieczy, a kiedy
się odwróciłam zobaczyłam, że Weissa zaatakowało… dziecko! Brązowowłosy
chłopiec. Nie widziałam jego twarzy, bo był odwrócony do mnie tyłem. Lucas w porę
zdążył zablokować go swoim mieczem, w przeciwnym razie straciłby głowę.
-
Zdrajca
– wyszeptał chłopiec i po chwili zniknął.
Za pomocą migoczącego kroku przeniósł się na
odległość jakichś piętnastu metrów od całej naszej grupy. Dopiero teraz mogłam
mu się przyjrzeć. Jego twarz w świetle księżyca wyglądała, jakby była z porcelany.
Łagodne rysy twarzy kontrastowały z jego jadowicie zielonymi oczami, które
w ciemności wyglądały jak dwa neony. Wyglądał tak niewinnie, że trudno
było uwierzyć, że to nasz wróg. Biały strój, który miał na sobie przypominał
bardziej mundurek szkolny. Tylko maska na czubku jego głowy była dowodem na to,
kim on był.
-
Pójdziesz
z nami z własnej woli, czy mamy zmusić cię do tego siłą? – odezwał
się Renji.
Na dziecięcej buźce pojawił się serdeczny
uśmiech.
-
A nie
mógłbym was od razu zabić?
O ile wcześniej miałam pewne
wątpliwości, co do jego intencji, to teraz wiedziałam, że moje pierwsze
wrażenie odnośnie jego osoby było mylne. Był takim samym potworem, jak
większość Arrancarów.
-
Widzę,
że nie mamy innego wyjścia. – Usłyszałam głos Rangiku.
Jak na zawołanie cała nasza piątka dobyła
mieczy. Jednak, zanim ktokolwiek zdążył zaatakować, zza pleców małego Arrancara
wyłoniło się stado Hollow.
-
Jeszcze
tego nam brakowało – jęknęłam.
Było ich na tyle dużo, że niewiele czasu
zajęło im otoczenie całej grupy.
Jedna krótka komenda chłopca wystarczyła,
żeby rozjuszone stado Hollow ruszyło prosto na nas. Nie czekając na nic
odcięłam przednią kończynę Pustego, który zamierzał mnie zaatakować. Szybko
przecięłam jego maskę, unikając ataku kolejnego. Wydawało mi się, że mam deja
vu. Prawie identycznie wyglądała moja ostatnia potyczka z Pustymi w świecie
żywych. Teraz jedyną różnicą było to, że pustych było mniej niż wtedy i
stadem nie pojawił się żaden nowy.
Przeskoczyłam wijące się cielsko Hollow, przypominającego
ogromną stonogę i już miałam je przeciąć na pół, kiedy jakaś długa macka
skrępowała moje ruchy. Ręka zapiekła mnie boleśnie w miejscu, w którym to
paskudztwo dotknęło skóry. Nie byłam w stanie utrzymać miecza, który
zleciał ostrzem w dół i wbił się w głowę jakiegoś niewielkiego Pustego.
Niestety poza zniknięciem tamtego nic więcej się nie stało. Wolną rękę
wycelowałam w niego i zaczęłam recytować inkantację, chociaż zdawałam
sobie sprawę z tego, że niewiele to da.
-
Hadou
no sanjuusan Sōkatsui!
Przez to, że
Hollow cały czas był w ruchu, trafiłam w jedną z jego trzech
nóg. Potwór zachwiał się i przewrócił. Niestety wciąż mnie trzymał i podczas
gdy wielkie cielsko uderzało z hukiem w ziemię, ja uderzyłam plecami
w pobliskie drzewo. Stało się to z taką siłą, że aż mnie zamroczyło.
Poczułam, że spadam, a po chwili łapią mnie czyjeś silne ramiona.
Otworzyłam oczy i ujrzałam Hisagiego.
-
Nic ci nie jest? – zapytał, przyglądając mi się
badawczo.
-
Jestem cała – odparłam, stając z powrotem na
ziemi. Podał mi Zanpakutou. – Co ty tu robisz? Dorwałeś Arrancara?
Wyglądał na
zdenerwowanego.
-
Ten gówniarz gra nieczysto. Już prawie go miałem,
kiedy w najmniej spodziewanym momencie wywabił Hollowa i rozpłynął
się w powietrzu.
Ledwo zdążył
dokończyć zdanie, a w naszym kierunku pomknęły cztery pary ostrych
szponów. Pustych było więcej niż myślałam, więc musieliśmy się rozdzielić.
Nie wiedziałam,
ilu już się pozbyłam, ani ile czasu minęło, od krótkiej wymiany zdani z Shuuheiem.
Byłam pewna swojego rosnącego zmęczenia i tego, że nagle reiatsu Hisagiego
drastycznie zmalało. Popatrzyłam
w kierunku, w którym go widziałam po raz ostatni. Już dawno go tam
nie było. Zaczynałam już się martwić, bo pośród tych wszystkich energii
duchowych, jego była najsłabsza. Próbowałam przekonać samą siebie, że to tylko
z powodu dzielącej nas odległości, a nie odniesionych przez niego
obrażeń.
Przecięłam białą maskę i wylądowałam
miękko na ziemi, wypatrując vice kapitana.
-
Odsłoniłaś
się – usłyszałam tuż nad lewym uchem.
Poczułam, jak tracę grunt pod nogami. Chwilę
później uderzyłam w coś twardego, prawdopodobnie było to drzewo. Opadłam
na kolana, próbując wyrównać oddech.
Podniosłam wzrok. Zielonooki chłopiec
wpatrywał się we mnie z zaciekawieniem. Wyglądał tak niewinnie, że przez
chwilę zwątpiłam, że to właśnie on mnie zaatakował. Zaczął podchodzić bliżej.
Otarłam krew, wypływającą z brwi i chwyciwszy Zanpakutou, dźwignęłam
się na nogi. Nie spuszczałam z niego wzroku. Już raz, przez moją nieuwagę
zostałam pokonana przez Arrancara. Nie popełnię tego samego błędu po raz drugi.
Podparłam się na mieczu, żeby nie upaść.
-
Gdzie
jest vice kapitan Hisagi? – Nie mogłam już dłużej wytrzymać, musiałam zadać to
pytanie, chociaż nie miałam pewności, że będzie wiedział, o kogo chodzi.
Jego serdeczny uśmiech przyprawiał mnie o mdłości.
Nie wydawał się być fałszywy, ale kompletnie nie pasował do sytuacji i jego
zachowania.
-
Tamten
Shinigami? Prawdopodobnie wykrwawia się właśnie na śmierć, pod jakimś drzewem –
oznajmił wesoło.
Najpierw poczułam dziwny ból w okolicach
serca, później zrobiło mi się gorąco ze złości. Wystarczyła jedna, jedyna
sekunda, żeby opanował mnie gniew i żądza mordu. Zapomniałam o tym,
że ledwo poruszałam nogami. Natarłam na niego. Chciałam zabić go za to, że
potrafił zadać komuś śmiertelną ranę i mówić o tym tak beztrosko,
jakby była to najlepsza zabawa na świecie.
-
Ukąś,
Hebimizu! – wrzasnęłam. Woda trysnęła z wydłużonego ostrza Zabójcy Dusz.
Ze wszystkich sił starałam się nie pozwolić
zawładnąć sobą przez tą natrętną myśl, że mój najlepszy przyjaciel mógł w każdej
chwili umrzeć. Zamachnęłam się i z całej siły zaatakowałam. Dzieciak
zablokował mnie swoim mieczem. Kopnęłam go w brzuch. Przewrócił się,
jednak prędko wstał i poderwał się z ziemi. Użyłam Shunpo, żeby go
dogonić. Znalazłam się w powietrzu i kiedy byłam tuż przy nim,
wyprowadziłam atak z góry. Zablokował, ale nie zdołał się obronić, przed
strumieniem wody, który trysnął z mojego miecza, po tym, jak oba ostrza
się skrzyżowały. Opadł na ziemię, krzycząc z bólu.
Serce szamotało się w mojej piersi,
pompując krew w żyłach, która zdawała się płonąć. Jeżeli chciał mnie
wyprowadzić z równowagi, to mu się udało. Nie wierzyłam w to, że Hisagi
przegrał z kimś tak słabym. Wróciłam na ziemię, szukając go w miejscu,
w którym upadł. Nie było go tam. Chwilę później, dwie jadowicie zielone
tęczówki pojawiły się przed moimi oczami. Poczułam zimno stali tuż przy szyi.
-
Aizen-sama
już o wszystkim wie – oznajmił.
To, co stało się chwilę później widziałam,
jak w zwolnionym tempie. Krew trysnęła z jego szyi, na której nie
było już niczego. Jego głowa opadła na ziemię, a tuż obok niej bezwładne
ciało. Popatrzyłam zdziwiona na Lucasa, który stał przede mną z zakrwawionym
Zabójcą Dusz. To on pozbawił Arrancara głowy. Zapewne gdyby tego nie zrobił, to
właśnie mnie spotkałby taki sam los.
-
Nigdy
nie lubiłem tego bachora – stwierdził, przyglądając się klindze swojego
Zanpakutou.
Szybkim ruchem strzepnął czerwoną posokę z miecza,
po czym schował go do pochwy.
-
Gdzie
jest Shuuhei?! – zawołałam, chociaż Lucas usłyszałby mnie nawet, jeśli
mówiłabym szeptem.
-
Tu
jestem. – Rozległ się głos za moimi plecami.
Odwróciłam się szybko, czując jak uczucie
ulgi rozlewa się po całym moim ciele.
Był lekko poobijany, z rany na jego
czole wypływała krew, a jego lewa ręka była wygięta pod dziwnym kątem. Żył
i nic nie zagrażało jego życiu. Złamana ręka to najpoważniejsze obrażenie,
jakie odniósł, żadnej rany śmiertelnej. Powinnam od razu się domyślić, że ten
mały blefował. Chciał wytrącić mnie z równowagi tym kłamstwem.
Spojrzałam na głowę dziecka, zastanawiając
się nad sensem jego ostatnich słów.
Komentarze
Prześlij komentarz